ILNP, MAC, EOS, Urban Decay i wiele innych, czyli co przywiozłam z wakacji w USA ♥


Kilka dni temu przeglądałam listę postów i nagle patrzę, a mój post o nowościach z USA jest jako wersja robocza. Bardzo mnie zaskoczyło, kliknęłam i... nic dziwnego, skoro zapomniałam o zrobieniu do niego zdjęć! ;) Jeszcze tego samego dnia dorwałam aparat i oto jest - trochę spóźniony (ale tylko miesiąc) - wakacyjny haul!
Jako że jestem studentką i moje wakacje kończą się wraz na końcem września, przed Wami aż trzy miesiące zakupów i prezentów. :)

Większość rzeczy przywiozłam z podróży po Stanach, ale część kupiłam jeszcze w Polsce. :)


Essie chillato, bell-bottom blues, leggy legend
Chillato to piękny, pastelowy kolor! I do tego świetnie kryjący - kupiony w CVS, kiedy wpadłam tylko po coś przeciwbólowego. ;)  Bell-bottom blues leggy legend to prezenty od D. kupione w Targecie - oni mają Essie wszędzie! Oba kolory są cudowne, bell-bottom blues genialnie kryje.

OPI Alpine Snow, Big Apple Red
Big Apple Red jest cudowny. Genialnie kryje, błyskawicznie schnie i ma piękny kolor mojej ulubionej, intensywnej czerwieni. <3 Alpine Snow używałam w tym zdobieniu, potrzebuje dwóch warstw, polubiliśmy się. :)

Bourjois La Laque White Spirit
Kupiłam w trakcie promocji w SP za 20 zł, zachęcona dobrymi opiniami na blogach. Na razie sprawdzałam tylko na wzorniku, ale rzeczywiści kryje świetnie! Na pewno będzie post o białych lakierach gdzie dowiecie się więcej, na razie zbieram różne żeby je porównać. ;)

Toppery KleanColor
Do walizki wrzuciłam tylko jeden - pozostałe dwa które kupiłam zostały u D. ;) Wyglądają świetnie! Ale faktycznie niezbyt ładnie pachną... ;) Na zdjęciu Chunky Holo black.
Zdradzę Wam małą tajemnicę - lakierów tej firmy kupiłam trochę więcej i za jakiś czas będziecie mieli szanse je zdobyć. ;) Ale ciii! :P

Orly Bonder
Jak D. usłyszał że to jedna z lepszych baz to od razu wrzucił ją do koszyka, głuchy na moje protesty że mam już nową bazę. ;) Tak stałam się jego posiadaczką, z pewnością będzie o nim post. :) Niestety nie załapał się na zdjęciach, zawieruszył się akurat gdzieś... ;)

Seche Vite
Akurat na wyjeździe skończył się mój ukochany top. Mimo że był dość drogi, musiałam go kupić, już nie wyobrażam sobie malowania paznokci bez niego. ;)


Semilac 033 Pink Doll, 034 Mardi Gras, 122 Kiss the Prince!, 127 Violet Cream, 130 Sleeping Beauty, 135 Frappe
Pokochałam hybrydy, ale o tym wspominałam już nie raz. ;) Dostałam i kupiłam kilka kolorów które mi się marzyły, są cudowne! Frappe już pokazywałam tutaj, niedługo przyjdzie czas na Sleeping Beauty. :)


ILNP Overnihgt Bag, Electric Carnival, Fame, Abdunance, Nostalgia, Cameo, Cyganus Loop, Sirene
Tutaj zaszalałam, ale to za namową D. - od niego zresztą jest połowa z nich. ;) Najpierw miałam zamówić 2-3, ale mnie przekonał że to zdecydowanie za mało. ;P I totalnie się w nich zakochałam! Multichromy są obłędne, mogę wiecznie gapić się na pomalowane nimi paznokcie. Fame też zachwyca, lśniąc jak szalony. A Overnight bag ma tak mocny efekt holo że nie można od niego oderwać oczu. :D
To na pewno nie jedyne lakiery ILNP jakie kupię, już ma listę na kolejne zakupy. :D I jest dłuugaaaa...


Korektor Annabelle Minerals
To że bardzo polubiłam minerały już wiecie - pisałam o tym jakiś czas temu przy recenzji pokładu Annabele Minerals. Korektor pokochałam równie mocno, genialnie kryje niedoskonałości, a do tego potraktowane nim wypryski dużo szybciej znikają. Cudeńko. ♥

gąbeczka Real Techniques
Zakup gąbeczki planowałam od dawna, ale nie byłam pewna jakiej firmy. W Stanach zdecydowałam się na tą od Real Techniques, akurat była pod ręką w jednym ze sklepów. :D Na co dzień używam podkładów mineralnych i właśnie wtedy po nią sięgam - daje ładniejsze, gładsze i mniej pudrowe wykończenie. Całość zabiera trochę więcej czasu, ale warto. :)

pędzel do różu Real Techniques
O tym pędzlu krążą legendy - tyle dobrych opinii! Był w dobrej cenie, do tego drugi można było kupić za pół ceny, a i tak chciałam sprezentować siostrze pędzle. Na razie używałam go tylko kilka razy i jestem pod wrażeniem, najlepszy jaki miałam. ♥

perfumy Nicole
O nich już nawet pojawił się post na blogu - o tutaj. Mają piękny zapach, nieźle trzymają się skóry i są bardzo tanie. Warto sprawdzić. :)


MAC Impassioned, Brave, Ruby Woo
Spacerując po Times Square natknęliśmy się na salon MACa - D. aż mnie do niego zagonił, że muszę kupić sobie swoją pierwszą szminkę tej firmy. ;) Tym bardziej, że są tam jednak o 1/3 tańsze niż u nas. Najpierw zdecydowałam się na intensywny róż, ale D. z bratem zgodnie stwierdzili że jeszcze jedna jest mi niezbędna. Dobrałam pięknego nudziaka (Brave), którego ostatnio używam bez przerwy, jest cudny.
Ostatniego dnia kupowałam prezent urodzinowy dla koleżanki w postaci właśnie szminki (na szczęście trafiłam z kolorem!), i znów za namową D. taka sama trafiła do mnie. ;) Wszystkie są cudowne!


Urban Decay Naked
Kilka dni przed wyjazdem kupowałam pędzle dla siostry i mamy w Ulcie, sklepie w stylu Sephory. Mijaliśmy właśnie paletki Naked i D. od razu mnie do nich pociągnął, bo kiedyś mówiłam mu że są mega. Bo dłuuugich dyskusjach, powrocie do samochodu, namysłach i kolejnych rozmowach uległam i... wróciliśmy po Naked 1! Jestem w niej zakochana. ♥ Wszystkie cienie są cudowne, idealny wybór na dzień. :) Coś czuje, że post o niej będzie całkiem szybko, bo idzie w ruch codziennie od miesiąca. ;)


Burt's Bees krem do skórek
Słyszałam o nim już nie raz, więc jak zobaczyłam go w Walmarcie to od razu wpadł do koszyka. Ma miejsce w mojej kosmetyczce i bardzo lubię go używać poza domem. Kiedyś do tego celu miałam olejek w pisaku, ale taki sposób jest zdecydowanie mniej zatłuszczający moją rzeczywistość. ;)
Czekajcie na jego recenzję - dla Was też kupiłam. ;)

spinki
Odkryłam w Stanach cudowny sklep Five Below - wszystko za 5$ lub taniej. Kupiłam tam śliczne spinki kokardki, bo takich nigdy za wiele! Jakiś czas później dorwałam wielką kokardę na przecenie w innym sklepie, za 2$. Jest śliczna. ♥


EOSy
Odkąd D. dowiedział się o swoim wyjeździe trąbie mu o EOSach, bo nie mogłam się doczekać aż je wypróbuję. Przy pierwszej okazji kupiłam 2, zadowolona że jeszcze 2 i będę miała spory zapas, a do tego zaspokoję swoją ciekawość dotyczącą zapachów. D. jednak nie byłby sobą jakby nie kupił przy okazji jakiegoś dla mnie i dla swojej siostry przy różnych zakupach. ;) W trakcie mojego pobytu gromadka kolorowych kuleczek stopniowo rosła, aż w końcu dobiła do granicy - jak w Pokemonach mogę powiedzieć, że mam je wszystkie. ;) Post z opisem każdego smaku już się piszę, mam nadzieję że będzie pomocny przy decyzjach o zakupie. :)

EOS do rąk
Malutka, różowa buteleczka tego kremu jest tak urocza, że nie mogłam przejść obojętnie. Zachęcała też cena - 2$. :) Jest to świetny, leciutki krem do torebki. Jak mi się skończy to będę wymyślać jaki inny krem tam przelać i czy się da, bo aż szkoda wyrzucać takie opakowanie. ;)



Yankee Candle
Zaszalałam w amerykańskim Yankee i kupiłam trochę wosków, których nie znajdziemy w wiekszości u nas. Mam też małą świecę i tumblera, ale zostały w Stanach - D je przywiezie. :) W Walmarcie znalazłam też woski innych firm, najbardziej zainteresowały mnie te ScentSationals, w opakowaniu pachną obłędnie!

Mała ciekawostka - u nas jest o wiele więcej jedzeniowych zapachów Yankee! Myślałam, że w ich sklepie w Stanach będzie jak w raju, a większość półek zajmowały mocne, świeże zapachy... Gdyby nie jesienna, dyniowa kolekcja to moja potrzeba słodkich, apetycznych zapachów byłaby zupełnie niezaspokojona. ;)

Co Was najbardziej zainteresowało i chcielibyście zobaczyć na blogu w oddzielnym poście? :)

W robieniu zdjęć pomogła mi przecudowna Kasia - sama w życiu bym ich tak nie zorganizowała. Kochana, dziękuję! ♥ :)

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
0

Cukierkowe róże, czyli naklejki wodne z Born Pretty Store


Uwierzycie, że jeszcze nigdy nie korzystałam z naklejek wodnych? Uznałam, że czas to zmienić i do paczki z Born Pretty Store dorzuciłam właśnie takie naklejki. Wybrałam uroczy, pastelowy wzór róż i kropek, aż krzyczał żebym go wybrała. ;D Ciekawi jak mi poszło? ;)

Niezbyt wiedziałam jak się do tego zabrać. Tym bardziej, że na opakowaniu naklejek napisane było coś o kleju pod nimi, a na stronie o tym, że są one wodne. I jak tu się połapać? :D

Najpierw pomalowałam paznokcie pod naklejki na biało i dałam lakierowi porządnie wyschnąć. Wycięłam wybrane wzory i zdjęłam folie ochronną (Niestety zapomniałam zdjąć z jednej z nich i po wyjęciu z wody zeszła razem ze wzorem, nie nadając się do użytku... ;) Lepiej na to uważać!).
Przygotowaną w ten sposób naklejkę wrzuciłam do miseczki z wodą. Ponoć należy ją trzymać ok 10 sekund, ale w przypadku tych naklejek był to za krótki czas. Dopiero po 30 - 40s wyciągałam je z wody i lekko zsuwałam z kartonika przenosząc na paznokieć. Wystarczy lekko ją wygładzić i pięknie przylega, bez zniekształceń. Mimo, że robiłam to pierwszy raz to od razu świetnie poszło, nie ma się czego bać. :)
Jak całość podeschła, to pędzelkiem zamoczonym w zmywaczu usunęłam naklejkę ze skórek, nadmiar przy wolnym brzegu potraktowałam tak samo. Nałożyłam top coat i gotowe!

Do tak uroczego wzoru dobrałam cukierkowy róż. Całość wyszła bardzo słodko i w moim stylu! :) Czegoś mi jednak brakowało, i dla odrobiny połysku w słońcu dodałam holo top coat od B. Loves Plates, B. a Star, jest cudowny! W połączeniu z pastelem daje subtelny, lekki efekt połyskującej mgiełki. ♥ Zdecydowanie będę po niego częściej sięgać. :)

Pokochałam naklejki wodne, bardzo się cieszę że kiedyś trafiło ich do mnie sporo i mam się czym bawić. :D Nie są jednak całopaznokciowe, więc niedługo zrobię sobie zapas i takich. ;)

Użyłam:
- bazy Orly Bonder
białego OPI Alpine Snow (2 warstwy)
- różowego Rimmel Salon Pro 247 Isn't she precious? (3 warstwy)
- naklejek wodnych z Born Pretty Store Flower 007
- holograficznego topu B. Loves Plates B. a Star
- topu Seche Vite







Naklejki znajdziecie tutaj (aktualnie sie wyw cenie 1,99$ za 1 arkusz wystarczający spokojnie na 10 paznokci. Pamiętajcie, że przy użyciu mojego kodu zniżkowego (DOTW10) dostaniecie 10% zniżki. :)



Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
0

Tak pachnie elegancja ♥



Zawsze moim pierwszym wyborem jeśli chodzi o perfumy były zapachy świeże, kwiatowe, dziewczęce. Słodkie, ale nie cukierkowe, lekko kwaśne i mocno energetyzujące dzięki domieszce cytrusów. Zbliża się jednak jesień, a mój D rzuca żarty o tym że się starzeję, więc postanowiłam wybrać coś innego. Tym razem padło na zapach cięższy, głęboki i bardzo kobiecy. Będzie cudowny podczas nadchodzących chłodnych dni. Ciekawi? Zapraszam. ♥

Zapach który do mnie trafił umieszczony jest w prostej, niewielkiej butelce oznaczonej nazwą firmy i numerkiem 112. Samo opakowanie wykonane jest porządnie z grubego szkła, a atomizer działa bez zarzutu.
Numerek 112 jest odpowiednikiem perfum Code For Her (Giorgio Armani), a sam zapach jest z grupy zmysłowej (firma posiada również serię kwiatową i świeżą) - ma pełne prawo być do niej zaliczany, bo to słowo idealnie go opisuje.


Skład podany na stronie przedstawia się bardzo zachęcająco: imbir, miód, kwiat pomarańczy, drzewo sandałowe. Miód dodaje słodyczy a imbir pewnej zadziorności, bardzo przyjemne połączenie.
Całość przy wąchaniu korka jest cudowna, słodka i elegancka, nieco dusząca. Obawiałam się jak zapach będzie prezentował się na skórze, często coś co podoba mi się w powietrzu w połączeniu ze mną jakoś już nie pasuje. ;) Jednak się nie zawiodłam - po spryskaniu się tymi perfumami jestem zachwycona zapachem, nie jest zupełnie duszący ani nachalny. Za to zdecydowanie wyczuwalny, nawet po kilku godzinach, szczególnie na ubraniach. Nie jest to zapach który utrzyma się na ciele calutki dzień, ale rozmiar buteleczki pozwala na wrzucenie go do torebki i ponowne spryskanie się w ciągu dnia.

Zapach jest dość ciężki i mocny, z tych którymi warto otulić się przy większych wyjściach w ramach dopełnienia sukienki i szpilek. Czasem jednak lubię ich użyć w ciągu dnia, żeby poczuć się bardziej... kobieco. I elegancko. Ponieważ taki właśnie jest ten zapach, dodaje pewności siebie i chęci do działania. ♥


Cena perfum Nicole jest bardzo niska - za 30 ml (taka buteleczka jest u mnie) zapłacicie jedynie 24,99 zł. Możecie wybrać między wieloma różnymi pojemnościami, od 3 ml do aż 1000 ml. Można zamówić na raz kilka różnych zapachów i zdecydować który nam najbardziej odpowiada, co jest wygodnym rozwiązaniem.

Więcej na temat firmy oraz perfum możecie poczytać tutaj. Jeśli chcecie wybrać i kupić któryś zapach odsyłam Was do firmowego sklepu internetowego. :)

A jakie zapachy Wy lubicie? Może macie jakiegoś ulubieńca którego buteleczki regularnie kupujecie? :)

A będąc w temacie zapachów zdradzę Wam małą tajemnicę - już wkrótce będziecie mogli u mnie wygrać coś naprawdę ładnie pachnącego. ♥ Stay tuned. ;)

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
0

Bananowa tęsknota za latem ♥


Lato dopiero się skończyło, a już za nim tęsknie, a Wy? Niby było ostatnio słonecznie, ale czuć już jesień w powietrzu... Lubię ją, ale brakuje mi wolności wakacji, szortów i japonek, tropikalnych i kolorowych paznokci gdzie nie spojrzę. Trochę tej tęsknoty zamknęłam w poście i zdobieniu, w wesołych kolorach i moich ulubionych owocach. ♥

Naklejki ze stempli to ostatnio jedna z moich ulubionych metod zdobienia paznokci. Nie jest trudna, daje duże pole do popisu dla wyobraźni, można posiedzieć i podłubać przy kolorowaniu, a do tego prezentuje się niesamowicie efektownie!

Jak zobaczyłam tą zieloną hybrydę to wiedziałam, że chce ją połączyć z żółtym, chociaż nie wiedziałam do końca jak. Przeglądając płytki doznałam olśnienia i od razu wzięłam się do roboty. :)
O tym jak robię naklejki ze stempli poczytajcie tutaj, wszystko wyjaśniłam. Jeśli chodzi o nakładanie, zdobienie i zdejmowanie hybryd zapraszam do tego posta. :)
Niestety jeden paznokieć się złamał, ale na ratunek przybył nieoceniony Hard, uwielbiam go. ♥ Zdjęcia do posta o nim są gotowe, jeszcze trzeba tylko napisać... ;)

Całość świetnie mi się nosiło - banany były mega pozytywne! Lubię kolory, a im mocniejsze połączenie tym bardzie mi się podoba i lepiej się czuję. :)


Użyłam:
- bazy Semilac
- hybrydy do przedłużania Semilac Hard
- zielonej hybrydy Semilas 122 Kiss The Prince! (2 warstwy)
czarnego lakieru do stempli B. Loves Plates BLP01 B. a Dark Knight
- żółtego OPI I Just Can't Cope-acabana
- płytki MoYou London Tropical 08
- topu Semilac



 




Ten paznokieć był przedłużany - domyślilibyście się? :)



Zbiorcze zdjęcie użytych produktów, trochę tego było. ;)


I jak Wam się podoba takie pożegnanie lata? :)

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
0

Jamestown i Waszyngton ♥


Opowieści zza oceanu ciąg dalszy - tym razem dwie małe wycieczki. :) Jestem już w Polsce, ale zostało mi jeszcze trochę do opowiedzenia, a wspomnienia wciąż są we mnie żywe. Ostatnie dni przed wyjazdem chciałam spędzić jak najlepiej z D, nacieszyć się nim przed kolejną przerwą, więc nie siadałam do komputera. Chyba że w celu oglądania razem z nim Friendsów, bo oboje się wkręciliśmy. :D
Mam nadzieję, że mi wybaczycie tą przerwę. ♥

W któryś weekend byliśmy w wyjątkowym dla USA miejscu - Jamestown. Była to pierwsza osada brytyjska w Ameryce Północnej, założona w 1607 roku. Byliśmy dość blisko niej, bo to właśnie Wirginia była pierwszym stanem USA jakie znamy dzisiaj. Dowiedzieliśmy się tam masy ciekawych rzeczy. Mnie chyba najbardziej zaskoczyło to, że... Pocahontas naprawdę istniała! Ok, może nie było tak romantycznie jak w bajce, ale była córką wodza, poślubiła Brytyjczyka i wyjechała do Anglii, trochę po urodzeniu synka. Niestety wkrótce po dotarciu do Europy zmarła, ale chłopiec po latach wrócił do Wirginii do indiańskiej części swojej rodziny. Niesamowite, moja ulubiona bajka była oparta na faktach! Wiedzieliście o tym i tylko ja byłam tak niedoinformowana czy też się zdziwiliście? ;)

Aktualnie w Jamestown jest spore muzeum, rekonstrukcja statków którymi pierwsi koloniści dotarli do Ameryki Północnej, indiańska osada oraz brytyjski fort. Całość prezentuje się naprawdę fajnie, jeśli będziecie mieli okazji to obejrzeć to koniecznie tam pojedźcie, to bardzo ważne miejsce w historii USA. Trochę mnie rozczarował film prezentowany w muzeum - bardzo pro Ameryka, nic na temat mordowania Indian. Ba, wręcz przeciwnie - pokazali jakie to były miłe kontakty między Brytyjczykami a Indianami, że sobie handlowali, a tu nagle niedobry miejscowy zabił Anglika! I że to wszystko ich wina. No cóż, małe niedomówienie... Ale oprócz tego wszystko bardzo mi się podobało, chociaż widok gigantycznych niedźwiedzich skór w domkach Indian nieco mnie przeraził... Do tego czy tylko ja uważam że jednak nie powinno się wywieszać prawdziwych futerek z wiewiórki łącznie z jej główką i nóżkami w miejscu gdzie dzieci się mogą tym bawić? Co chwila jakieś maluchy tego dotykały...

Można było obejrzeć trzy statki - właśnie tyle ich po raz pierwszy zacumowało w Wirginii. Wszędzie kręcili się "członkowie załogi" którzy opowiadali o każdym okręcie i odpowiadali na pytania. Pod pokładem każdego z nich było sporo ludzi, płynących tygodniami, rzadko widząc słońce... A wszystko po to, by stworzyć swój nowy dom w obcym im świecie. Jestem bardzo ciekawa kim byli Ci ludzie i co ich skłoniło do takiej decyzji.



Fort był bardzo ciekawy, chociaż w rzeczywistości nie było w nim raczej aż tyle wolnej przestrzeni. ;P Wszędzie kręciły się kury, aż czasami się bałam żeby jakiejś nie kopnąć przypadkiem, oglądając okolicę. :D Bardzo luksusowo przedstawili tamtejsze warunki, jakoś wątpię żeby służący miał dla siebie spory, ładny pokoik w tamtych czasach i w niewielkim forcie w zaczątku kolonii... ;)



Osada Indiańska była bardzo ciekawa, można było wejść do kilku domków, porozmawiać z "mieszkańcami", poczytać o życiu w tamtych warunkach, obejrzeć wykonywanie indiańskich czółen i nawet samemu spróbować.. Lubię takie zwiedzanie. :)





Takie rzeczy w środku indiańskiej osady? ;)


Mała ciekawostka - kojarzycie jakie igły ma nasza polska sosna? To tutaj możecie zobaczyć jakie tam są, dłuższe niż moja dłoń!


Po zwiedzeniu Jamestown pojechaliśmy coś zjeść i po raz pierwszy nie daliśmy podołać wielkościom porcji. Zamówiliśmy normalnie - dwa dania i przystawkę (jak D zobaczył napis "smażona cukinia" to nie mógł się powstrzymać ;), a rozmiar nas powalił. Przystawka była jak niezły lunch, a do tego dostałam wielką sałatkę jako dodatek do dania i ona sama mogłaby mnie w pełni najeść. Jak ludzie ze stolików obok byli w stanie zjadać wszystko?

Musze się też czymś pochwalić - kelnerka była bardzo ciekawa skąd jesteśmy bo mam bardzo brytyjski akcent ale jednak nie do końca jak z Anglii. :D Ciesze się jak głupia bo byłam pewna że mówię z okropnym akcentem i pewnie nikt mnie nie rozumie. ;)

Po jedzeniu pojechaliśmy obejrzeć kolejne miasteczko - Williamsburg. Kiedyś pewna rodzina wyburzyła większość budynków żeby postawić nowe i nadać miasteczku klimat jak z czasów westernu. Wygląda to niesamowicie! Do tego mieszkańcy dodają klimatu, niektórzy chodzą przebrani w stroje z epoki a wszędzie pachnie końmi. Na głównym deptaku jest masa uroczych sklepików, np bożonarodzeniowy - kupiliśmy tam pierwszą ozdobę na wspólną choinkę. ♥
Minęliśmy też ogródek w którym w donicy rosła... bawełna! Nigdy nie widziałam na żywo krzewu bawełny, bardzo mnie zaskoczyło to jaka jest mięciutka. Od razu jest taką milusią w dotyku watką. :) Ok, to brzmi jakbym była osobą naprawdę niezbyt myślącą, ale po prostu nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym jaka w dotyku jest bawełna przed zerwaniem z krzaka. ;)

Niestety wychodząc z samochodu zapomniałam aparatu! Ale na szczęście obok był D i robił swoim. Poniżej możecie zobaczyć miejsce do przywiązywania koni. :D


Wszędzie były takie urocze domki i sklepiki, dookoła spacerowało dużo ludzi mimo późnej pory. Miasteczko przyciąga turystów swoim klimatem.



Dwa dni przed moim wyjazdem pojechaliśmy do DC - mieliśmy ok 180 km więc aż żal byłoby go nie zobaczyć. ;) Nie byłam jakoś bardzo na nic nastawiona, więc miasto chłonęłam bez zbędnych oczekiwań. Oczywiście nie obeszło się bez Białego Domu, przed którym krążyły tłumy, krzycząc i biegając niczym stado brzęczących os. Każdy robił zdjęcia, dzieci skakały w pelerynkach superbohaterów, dookoła kręciła się masa ochrony, psy obwąchiwały plecaki, torby a nawet dziecięce maskotki. Co chwila mijałam hipsterów z najnowszymi Iphonami robiących sobie selfie, młode Azjatki obwieszone drogą biżuterią, torebkami i z wielkimi lustrzankami, pary w każdym wieku z selfie stickami, wrogo patrzących ochroniarzy, eleganckich i wciąż śpieszących się bardzo ważnych ludzi w garniturach... Ogólnie rzez biorąc - lekki chaos. ;)




Zaskoczyła mnie wielkość Białego Domu. Na wszystkich zdjęciach i filmach zawsze wydawał mi się monumentalny. A tak naprawdę? Taki o, pałacyk w parku, nic powalającego, żadnego szybszego bicia serca, omdleń z zachwytu. Trochę tylko współczułam Obamie, nie może sobie wyjść w szlafroku z poranną kawą na taras, bo wszędzie są turyści z aparatami. ;) Oczywiście dołączyliśmy do ich grona i również mamy selfie na tle Białego Domu. ;P


A tutaj zdjęcie kolejnego charakterystycznego punktu tego miasta, wielkiego monumentu - zwanego potocznie przez Amerykanów Waszyngtońskim Fallusem... ;)


Byliśmy też przy siedzibie FBI, a nawet widzieliśmy ich radiowóz. Tylko gdzie Ci faceci w czerni? ;)


Kolejna ciekawostka z DC - mają chinatown! Ok, może to nie jest aż tak dziwne, ale mnie widok wszędzie chińskich znaczków totalnie zaskoczył. Niestety mój aparat już wtedy padł. :(
Co dziwne, właśnie tam znaleźliśmy znajomą nazwę - Vapiano! Ceny takie jak u nas, ale w dolarach, a pizza pyszna. Prawie tak dobra jak ta którą jem u nas w centrum, czyli jak na tamte warunki coś cudownego. ;)

Wcześniej zaskoczyło nas metro - podziemne stacje metra są ledwo oświetlone! Było na nich jak o zmroku... Oszczędzają. ;P Do tego nie można tam jeść i pić - mają wszędzie takie informacje.


Chcieliśmy też zwiedzić Kapitol, ale niestety się spóźniliśmy i był już zamknięty. :( Ale hej, przynajmniej będzie co zwiedzać następnym razem! Jest po co wracać. ;) Mam przynajmniej zdjęcie w deszczu, na tle Kapitolu ubranego w rusztowania. Jestem na nim w mojej wyjazdowej kurtce przeciwdeszczowej, to że ją mam i lubię jest dziwne, bo zupełnie do niczego mi nie pasuję. :D Ale jest lekka, wygodna i kolorowa, więc jakoś przy każdym wyjeździe trafia do walizki. Poza sezonem wisi jednak smętnie w szafie... ;)


Jak wracaliśmy z DC i zobaczyłam znak informujący o wjeździe do Charlottesville to poczułam się jak w domu... ♥ Byłam tam krótko, ale zdążyłam pokochać to miasto. :) Wrzucam zdjęcie z Liz i Anne, tęsknie za CHUVą!


Zaczęłam nową pracę a do tego semestr już się zaczyna, więc niestety blog nieco na tym ucierpi. :( A ilość postów do napisania/zrobienia zdjęć się ciągnie i ciągnie... Ale brak weny mnie nie dotknie, mam kilkanaście zaczętych postów pełnych wypunktowanych pomysłów, oby tylko był czas chociaż raz w tygodniu publikować... :) Trzymajcie kciuki! ♥

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
0
Back to Top