Tu jest tak dziwnie! - czyli moje pierwsze wrażenia


Mam nadzieję, że poprzedni post Wam się podobał. Dzisiaj mam dla Was opis kolejnych dni - następny będzie dopiero po weekendzie, bo jestem teraz w trasie po wschodnim wybrzeżu. Sprawdzajcie Instagrama i Facebooka, postaram się tam wrzucać zdjęcia. :)

Kolejnego dnia (sobota) z samego rana opowiadaliśmy w domku Polskie legendy - byli zafascynowani! I nieco przerażeni smokiem Wawelskim... :D Mój D. jest dziwny i wkręca ludzi w CHUVie że w Polsce każdy żyje w jaskiniach, rozpala ogień trąc kawałki drewna, a do tego wszyscy mamy długie włosy (tak się złożyło, że ludzie z CHUVy poznali tylko długowłosych Polaków).
Co chwila pytają nas o Polskę, jak zobaczyli że M. ma nerkę na paszport i dokumenty to Anne zaczęła śpiewać że w Polsce wiecznie są lata 90. :D


Po śniadaniu pojechaliśmy robić to, co Kropka lubi najbardziej - zakupy. ;) Zaczęliśmy od Walmartu i faktycznie jest to dziwne miejsce! Można tam kupić naprawdę wszystko - od zapachowych świeczek do... broni! Zaraz obok niej był dział z wędkami, gdzie można było kupić wędkę z Barbie... Zrobiłam tam małe zakupy, moje pierwsze EOSy, trochę wosków, świeczkę Yankee Candle i piękny różowy OPI. ♥
Coś co mnie bardzo zaskoczyło: kasjerzy stoją! Nie wolno im usiąść, tak samo było w każdym sklepie do jakiego trafiłam...

Wieczorem pojechaliśmy zwiedzać pobliski park narodowy w amerykańskim stylu - jechaliśmy samochodem i co jakiś czas był postój na robienie zdjęć, na specjalnych zatoczkach. Co jeszcze dziwniejsze, wszyscy robili zdjęcia bez wysiadania z samochodu. Bardzo podejrzanie na nas patrzyli, bo nie dość że wychodziliśmy z samochodu to jeszcze wchodziliśmy na niskie murki żeby mieć lepszy widok. ;P A było co oglądać! Góry przypominające Bieszczady, doliny, olbrzymia ilość drzew i roślin, podobnych do naszych ale jednak innych, niesamowicie czyste i świeże powietrze. M. sprawdzał, rośnie tam masa porostów wymagających dużej czystości. ;) Widzieliśmy nawet wielkiego, dzikiego kruka!
Wrzucam Wam parę zdjęć, bo naprawdę zachwyciło mnie to miejsce. ♥




Udało nam się załapać na zachód słońca, wyglądał cudownie! To był jedyny moment kiedy ludzie powysiadali z samochodów. ;)


Zrobiliśmy też sobie trochę zdjęć i jedno wyszło baaaardzo dziwnie - D. zrobił coś dziwnego z twarzą i wygląda jak psychopatyczny morderca. :D Oto cała nasza trójka. :)


W niedziele ruszyliśmy na Polska wycieczkę - oprócz naszej trójki był kolega D. z laba i cztery dziewczyny z biologicznego laboratorium na Uniwersytecie. Dziwne uczucie, być tak daleko od domu a jednocześnie móc rozmawiać w rodzimym języku z tyloma ludźmi! :)
Zwiedziliśmy Monticello, czyli dom Thomasa Jeffersona - tutaj macie link do strony. Sama wycieczka po domu była bardzo ciekawa, tym bardziej że przewodnik miał talent do zabawnego i interesującego opowiadania. Usłyszeliśmy sporo o niewolnictwie w Stanach, zaskakujące jak człowiek który pisał o tym, że każdy  jest równy sam posiadał prawie 200 niewolników...


Bardzo szybko zaczęłam darzyć uczuciem tą okolicę - jest niesamowita! Przestrzenie tutaj są ogromne, a olbrzymia bujność roślinności nadaje całości trochę dziki i tropikalny klimat. Wszechobecny dźwięk cykad miesza się w gorącym, wilgotnym powietrzu ze śpiewem ptaków, głosami ludzi, szumem samochodów i syrenami, co daje istną kakofonię dźwięków, ale w jakiś dziwny sposób zupełnie nieprzeszkadzającą. Co chwila można oglądać filmowe widoki murowanych szkół z czerwonej cegły wśród drzew, szerokich ulic z bujnymi krzakami rosnącymi po bokach, niewielkich domków z pięknymi trawnikami... Można ciągle spacerować i chłonąć widoki.


Ameryka to naprawdę dziwny, pełen kontrastów kraj. Z jednej strony są bardzo rozwinięci, a z drugiej tacy... zacofani! Weźmy dla przykładu karty płatnicze. Prawie nikt nie ma tutaj karty z chipem! Tylko paski magnetyczne... Nie wspominając nawet o płatności zbliżeniowej. Z tego powodu kradzieże z kart są tutaj normalne, Dale jakiś czas temu zobaczył, że ma na koncie 6000 mniej niż powinien i nawet się tym nie przejął, zadzwonił do banku, sprawdzili i zwrócili pieniądze na konto. Dziwne!

Wiecie jak się płaci w restauracji? Dostajesz rachunek, po sprawdzeniu czy jest ok dajesz kelnerowi swoją kartę. On ją zanosi do kasy i otwiera rachunek, sprawdza czy działa. Jeśli tak to przynosi Twoja kartę i kolejną karteczkę. Jest tam kwota do zapłaty i miejsce na wpisanie napiwku. Wpisujesz, dodajesz obie kwoty, zapisujesz pod spodem i się podpisujesz. I wychodzisz. Kelner wtedy zabiera karteczkę i pobiera tą kwotę z Twojego konta a następnie zamyka rachunek. Czyli nie musisz wpisać żadnego pinu, nic, a kelner tak naprawdę może pobrać z konta dowolna kwotę. Bardzo niepokojące!

Kolejna dziwna rzecz którą zauważyłam - dziewczyny tutaj nie są zbyt chętne do noszenia... staników. O.O Nawet dość otyłe młode kobiety mają po prostu luźne koszulki i tyle... Nie wiem na ile jest to zwyczaj amerykański a na ile po prostu dziwny klimat tego uniwersyteckiego miasteczka. ;)

Jeszcze ostatnia rzecz na dzisiaj - co oni mają z tymi jednostkami! Prawie dostałam zawału wchodząc na wagę i widząc trochę ponad 140 na wyświetlaczu... Oczywiście funtów, co po chwili do mnie dotarło. ;) Do tego galony, uncje (płynne i nie), stopnie Farenheita, cale, stopy, mile... Można się naprawdę pogubić!

Na dzisiaj to tyle - kolejny post będzie o wyprawie wzdłuż wschodniego wybrzeża. :) Nie mogę się doczekać Nowego Yorku! Jeśli macie jakieś pytania - piszcie, jak będę w stanie to chętnie odpowiem. :)

____________________
Po więcej postów o mojej podróży do Stanów kliknij tutaj. :)

Zapraszam na mojego fanpaga :)



 photo podpis.png
4

Moja pierwsza tak daleka podróż, czyli witaj USA!


Witajcie Kochani! :) Jestem już w Stanach od paru dni i tak jak obiecałam opiszę Wam swoje pierwsze wrażenia w tym dziwnym, dziwnym kraju. ;) A jest co opisywać, bo jestem zaskakiwana czymś nowym na każdym kroku!
Pierwszy tekst podzieliłam na dwie części, bo wyszło tego naprawdę dużo. Zapraszam do czytania relacji z podróży i pierwszego dnia. :)

Zacznę może od tego, jak dostałam się na ten drugi koniec świata. ;) Mój D. dostał stypendium naukowe i wylądował w miasteczku akademickim w Virgini, w Charlottesville, gdzie kontynuuje swój doktorant na temat biomechaniki. Jest tam od czerwca i wraca w listopadzie, więc jak tylko skończyłam sesję to od razu wzięłam się za załatwianie wizy. O dziwo poszło bardzo sprawnie i mogłam już kupować bilety. Na moje szczęście wybierał się do Stanów również brat mojego D. i udało nam się te wyjazdy zgrać chociaż w części. W ten oto sposób nie leciałam sama, a w towarzystwie. :) To świetna sprawa, bo jednak samotna, wielogodzinna podróż z dwoma przesiadkami byłaby naprawdę mało przyjemna...

Najpierw polecieliśmy z Warszawy do Brukseli, lot minął błyskawicznie (odlot był o 6:30, więc spałam tej nocy jakieś 2h, padłam w samolocie prawie od razu ;) i już po chwili czekaliśmy na lot do Filadelfii. Już lecąc zaskoczyło mnie sporo rzeczy - np ilość jedzenia jaką dostaliśmy! Miałam podręczny bagaż pełen kanapek i jedzenia dla naszej dwójki, a dostaliśmy spory obiad, potem lody, jakieś precle, przekąski, napoje... Miło. :)
Niestety w tym locie nie mieliśmy miejsc obok siebie i nie dało się tego zmienić. Siedziałam obok wielkiego kolesia który naprawdę brzydko pachniał... Fujka. ;)
W międzyczasie wypełnialiśmy też specjalny formularz dla służb imigracyjnych, musiałam zaznaczyć czy wwożę do Stanów warzywa, owoce, mięso, glebę, próbki bakterii, ślimaki.... :D

W Filadelfii po krótkiej rozmowie z urzędnikiem imigracyjnym od którego zależy czy zostanę wpuszczona na terytorium Stanów (był przemiły, okazało się nawet że jego żona jest z... Płocka! :D ) mogłam przejść dalej i nadać swój bagaż (z którym też była przygoda, bo walizka mi pękła z boku...). Niestety brat D. miał trochę komplikacji, bo jak urzędnik usłyszał, że jego kanapki są wegańskie (pytania o kanapki są normalne, pytali jakie są w nich warzywa) to skierował go na... kontrolę rolną! :D Trochę dziwne, ale szybko było po sprawie i mogliśmy nadać bagaż. Ja najpierw swój cały obkleiłam, żeby nie stracić jego zawartości. ;)
Zaskakujące były rzeczy, które można było kupić na lotnisku. Np... figurki papieża, łącznie z całą masa koszulek i bluz.


Na lotnisku spotkała nas bardzo miła i iście filmowa sytuacja: starszy pan w informacji po usłyszeniu że jesteśmy tutaj pierwszy raz wstał, rozłożył ręce i z wielkim uśmiechem zawołał "Welcome to the city of brotherly love!". :D

Z kolejnym lotem był problem. Mieliśmy nim dotrzeć już do celu, krótka podróż samolotem śmigłowym, takim maluszkiem. Niestety pogoda się pogorszyła i nasz lot był co chwila przesuwany, a bramki zmieniane. Co ciekawe, o niczym nas nie informowali przez megafony, o każdej zmianie dowiadywałam się idąc przez pół terminala do ekranów informujących o lotach. Najpierw do lotu mieliśmy 2h, potem 3, 4, zmiany było co chwila. A nagle bam, odlatujemy za 15 min, czyli z opóźnieniem mniejszym niż godzina. :D Nikt nas o tym wciąż nie informował... ;) To był jedyny lot którego się bałam - mały, trzęsący się samolot ze śmigłami, po nocy wśród chmur... Oczywiście było to w pełni bezpieczne, ale po ok 20h podróży, zmęczona i niewyspana byłam bardzo podatna na strach i nerwy. ;P
Ale udało się i bezpiecznie wylądowaliśmy na miejscu przeznaczenia, po ok dobie od pobudki. D. czekał na lotnisku z kwiatami dla mnie i paczką orzechów dla brata. :D To było cudowne, zobaczyć go po tak długiej przerwie! Dla wielu z Was 2 miesiące to pewnie nie jest dużo, ale nigdy nie byliśmy z dala od siebie dłużej niż jakieś 2 tygodnie... ;P

Odebraliśmy bagaże (na szczęście taśma dała radę i walizka się nie rozpadła w transporcie) i wyruszyliśmy do miejsca w którym mieszka D. - CHUVA (Cooperative Housing at the University of Virginia), czyli domek w którym mieszka na raz kilka osób, są dwie łazienki, wspólna kuchnia i salon. W tym momencie mieszka tu aż 8 osób, ja w pokoju D. a jego brat na rozkładanej kanapie w salonie. ;) Klimat jest tutaj naprawdę dziwny! Trochę hipisowski, bardzo luźny i chaotyczny. Cały domek jest zagracony rzeczami zostawionymi przez rzesze ludzi którzy kiedyś tam mieszkali, są zdjęcia ludzi których nikt nie zna i nie ma pojęcia kim są. :D Na ścianach wiszą obrazki o wolności ludzi, o tym że wojny są złe, a także obrazy malowane przez ludzi którzy tu kiedyś mieszkali, np portret Tyriona z Gry o Tron.
Cały dom jest pełny dziwnych przedmiotów, takich jak figurki fioletowych jednorożców, masa maskotek i figurek dinozaurów (np tyranozaur we francuskiej czapeczce), dziwne balony, plakaty, ubrania. Można się zagubić w masie tych przedmiotów i oglądać je i oglądać. ;)

Mieszkający tu ludzie dodają smaczku całości, są tacy pozytywni! Wszyscy są dosyć... puszyści, ale tego się po Stanach jakoś spodziewałam. Jest tu niziutka Liz z różowymi pasemkami, śmiejąca się w bardzo zabawny sposób, ma dziwny akcent którego na początku nie mogłam zrozumieć, ale już nie mam z tym problemu i mogę z nią gadać i gadać, bardzo się polubiłyśmy. Jest Anne, taka wręcz typowa amerykanka w czerwonych kowbojskich butach. :D Ma bardzo głośny, bardzo zaraźliwy śmiech - od razu wiadomo że jest w domu. ;P Jej chłopak to przemiły Ben, też tutaj mieszka. Jest też Dale, który jest jedną z sympatyczniejszych osób jakie znam. Np robi kawę, bo może komuś będzie miło, zawsze zagaduje, dopytuje co tam, pomaga. Do tego jest trochę uzależniony od Maincrafta. ;P Ostatnią osobą  jest Bob, dużo starszy od reszty, bardzo dziwny. Gigantyczny, prawie nic nie mówi, chociaż wczoraj przy obiedzie zaskoczył wszystkich mówiąc, że sporo pamięta z polskiej historii i opowiadał o Wałęsie i Jaruzelskim!  Zupełnie jednak nie pasuje do reszty roześmianego, głośnego i ciągle imprezującego towarzystwa.
Z kolei D. i jego brat doskonale wpasowali się w ten dziwaczny, hipisowski klimat. :D Ja nie aż tak, podoba mi się, ale nie mogłabym tam mieszkać na stałe, jestem na to zbyt pedantyczna i całymi dniami bym sprzątała po reszcie chaotycznych mieszkańców. :D

Po powitalnej imprezce padłam jak tylko położyłam się do łóżka i wstałam o... 13! Czyli o 19 czasu polskiego... Zmiana czasu daje w kość.
Moje pierwsze śniadanie było iście amerykańskie - tosty z masłem orzechowym i bananami. I tu pierwsze spore zaskoczenia - po pierwsze chleb. Jeszcze nie spotkałam się tutaj z pieczywem które nie byłoby... gąbczaste! Nieważne jak mocno ścisnęłam tostową kromkę ona i tak wracała do swojego kształtu. :D Bardzo dziwne! A skład pieczywa przeraża, bo jest bardzo długi... Byłam dzisiaj w jednej z dwóch piekarni w miasteczku i niestety drogi chleb również taki jest, bardzo miękki, gąbczasty i bez smaku.
Kolejnym zaskoczeniem było masło orzechowe. Spodziewałam się czegoś naprawdę super, zawsze kojarzyło mi się to właśnie z tym krajem. Niestety się zawiodłam, bo polskie masło orzechowe jest o niebo lepsze i bardziej orzechowe w smaku. ;)

Po śniadaniu razem z bratem D. - M. poszliśmy na krótki spacer po okolicy. Wszystko wygląda tutaj jak w filmie! Serio, jeśli oglądając amerykański film pomyślicie że trochę przesadzają i nie jest tam aż tak to pewnie się mylicie. Jest masa małych domków jednorodzinnych bez żadnych ogrodzeń, wszędzie jest czysto, ulice są wielkie i jest mnóstwo roślinności. A mieszkający tu ludzie są bardzo mili i otwarci - obcy ludzie się z nami witali, pozdrawiali nas, uśmiechali się. Niektórzy siedzieli na kanapach na swoich gankach i z daleka machali do nas z uśmiechem wołając "hello!". Nie sposób się nie uśmiechać, bo każdy to robi, tak... szczerze. Zadziwiające! Ale też niesamowicie pozytywne, co uwielbiam. :)
Wrzucam parę zdjęć ze spaceru. :)





Spacerując widzieliśmy też jakieś dziwne zwierze, jak połączenie chomika z bobrem. Ponoć był to świszcz, ale nie mam pojęcia. ;) Dookoła lata mnóstwo owadów i niewielkich ptaków, niektóre przypominają nasze wróble, ale widzieliśmy kilka pięknych, maleńkich i bardzo żółtych ptaszków. Takie słodkie! Szopów jeszcze nie widziałam, ale podobno jeden żyje pod naszym domkiem (który jest nawet nazywany Racoon House z tego powodu).

Chwilę po naszym powrocie wrócił D. i pojechaliśmy na późny obiad. Kolejna dziwna rzecz, są tutaj inne pory posiłków. Rano je się śniadanie, potem ok 12 jest pora lunchu, czyli tak naprawdę obiad. Kolejny posiłek jest dopiero ok 18-19, po pracy, czyli duża obiadokolacja. W naszej porze obiadowej restauracje są zupełnie puste!
Wybraliśmy indyjska restaurację i kolejne zaskoczenie, tym razem bardzo miłe. M. jest weganinem (ja i D. jesteśmy wegetarianami) i nie było z tym żadnego problemu. W Polsce najpierw trzeba wyjaśnić kelnerowi czym jest weganizm, a dopiero potem udaje się coś wybrać. Tutaj - super! Od razu pokazali nam odpowiednie dania, bez mrugnięcia okiem. Duży plus! Jest tutaj bardzo dużo wegetariańskiego i wegańskiego jedzenia, co jest naprawdę świetne. Ilość wege mrożonek w sklepach jest zaskakująca. ;) Maja też olbrzymią ilość mlek roślinnych, w sklepach gdzie byliśmy było ich więcej niż krowich, czegoś takiego jeszcze nie widziałam. :)

Wieczorem byliśmy na imprezie w Cavie, czyli mieszkaniu znajomych D. z labu. Kolejna dziwna rzecz rzuciła mi się w oczy. W Polsce idąc na imprezę każdy ogarnia alkohol dla siebie, przynosi lub dogaduje się z gospodarzem. Tutaj? Mieszkający tam Joe od razu mnie spytał co lubię, przyniósł mi jakieś fajne amerykańskie piwo, i ogólnie każdy brał co chciał, nie martwiąc się że opija gospodarza. Dziwne zderzenie mentalności. ;)
Chwilę później dowiedziałam się czym jest amerykański beer shotgun. Robi się dziurę w puszce piwa, na dole, przykłada się do ust, otwiera u góry i... pije wszystko na raz, bo inaczej wszystko się wyleje. Jakoś nie rozumiem tej rozrywki. ;)

Samo miasteczko jak się dowiedziałam nie jest takie zwyczajne! Nie dość, że jest położone w pierwszym stanie, to jeszcze jest ponoć najszczęśliwszym miastem Ameryki i najlepszym miejscem na emeryturę. Charlottesville jest miastem powstałym dookoła uniwersytetu założonego przez Jeffersona, a zdecydowana większość mieszkańców pracuje albo tam, albo w szpitalu uniwersyteckim. Ok 12 tyś mieszkańców to studenci... Dlatego nie jest to typowe amerykańskie miasto, jak dowiedziałam się od paru osób. Ludzie są zdrowsi, milsi i bardziej wysportowani. Co chwila widać jakiegoś biegacza, umięśnionych i spoconych studentów bez koszulek.
A wieczorami Downtown zmienia się w połączenie imprezy z uroczym deptakiem. Mijają się tam podchmieleni studenci idący na imprezę lub z niej wracający ze starszymi, spokojnymi ludźmi idącymi do restauracji lub antykwariatu. Dziwne połączenie!
Jest tutaj sporo ludzi z Polski. Uliczkę dalej jest domek gdzie mieszka 17 naszych rodaków, a na Uniwersytecie jest dużo polskich studentów.

O i kolejna ciekawostka - w Stanach każdy musi mieć dostęp do pitnej wody, więc można ją pić z kranu. Ok, jest trochę paskudna i mocno wali chlorem, ale niestety kupna nie jest wiele lepsza. Nawet ta ze sklepu jest bardzo mało mineralizowana, 200 mg/l to tutaj dużo! Dla porównania Muszynianka ma ok 1800 mg/l... Plusem tej sytuacji jest to, że w restauracjach dostajesz tyle wody ile chcesz, jak tylko siadasz to ktoś od razu ją nalewa i jak tylko zobaczą że kończysz, to dolewają znowu. Miłe. :)


Kolejna dziwna rzecz - paliwo! Ok jest tanie, ale kiepskiej jakości. Można tutaj kupić nawet 87! Najlepsze to 93... Dla porównania, najlepsze u nas ma 98 oktanów. I co jest tez dziwne  - światła są za skrzyżowaniem, nie tak jak u nas przed. Czyli jeśli zatrzymasz się przed światłami, to stajesz na środku skrzyżowania. :D
Ludzie nie jeżdżą tu za dobrze, ale ponoć egzaminy na prawo jazdy są banalne. Przyjeżdża się na nie własnym samochodem, trzeba zatrzymać się na znaku STOP, włączyć się do ruchu i odpowiedzieć na pytania o włączanie świateł i wycieraczek... Jeśli się nie zda, wraca się do domu własnym samochodem... :D
Można też prowadzić mając 0,8 promila alkoholu we krwi, czyli bardzo dużo! Jeśli będzie się miało więcej, to konsekwencje są spore: idzie się do więzienia, zakładana jest kartoteka i do końca życia (!) nie wolno sprawować żadnej odpowiedzialnej funkcji.

To by było na tyle dzisiaj - resztę opiszę w kolejnym poście, opublikuję go automatycznie jutro lub pojutrze. :) Mam nadzieję że taka forma Wam się spodoba. ♥

____________________
Po więcej postów o mojej podróży do Stanów kliknij tutaj. :)

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
9

Kropka na obcym kontynencie!


Kochani! W momencie publikacji tego posta będę już gdzieś nad oceanem - lecę zwiedzać obcy kontynent! :) A dokładniej jadę do Charlottesville (Virginia) w Stanach, odwiedzić mojego D. który jeszcze przez 3 miesiące będzie robił badania na tamtejszym uniwersytecie. :)

Na blogu będzie przez 5 tygodni mojego pobytu trochę inaczej niż zwykle - posty będą, jednak w nieco innym klimacie. Postaram się opowiedzieć Wam co u mnie z... paznokciami w tle!
Mam nadzieję, że fajnie będzie się Wam czytało takie posty. Po powrocie trochę się będzie u mnie działo, będę miała dla Was parę informacji. :D

Planuje przywieźć ze Stanów trochę dobra i zrobić konkurs na blogu - nie wiem jeszcze tylko co! :) Dawajcie znać co niedostępnego (lub trudno dostępnego) w Polsce chcielibyście wygrać w konkursie na Happy Dots. :)

Pozdrawiam Was serdecznie, odezwę się już wkrótce! ♥ :)

Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
8

Jestem kociarą ♥


Lubicie koty? Ja bardzo! Są takie milusie. ♥  Łącząc to z zakupem sprzed kilku tygodni (koszula z Reserved w urocze, kocie podobizny) powstał dzisiejszy post - bardzo koci, delikatny i kobiecy. :D

Jakiś czas temu otrzymałam od firmy Diamond Cosmetics przesyłkę z dwoma pięknymi, nowymi hybrydami - jedną z nich był właśnie bohater dzisiejszego zdobienia, cudowny Frappe.
Na początku, po obejrzeniu zdjęć w internecie nie byłam nim zachwycona. Po prostu różowy nudziak. Jednak jak zobaczyłam go na wzorniku a później na własnych paznokciach... Przepadłam. :D
Kolor jest naprawdę piękny. Mieszanka jasnego, delikatnego różu ze sporą ilością beżu daje lekkiego nudziaka w neutralnej tonacji. Zauważyłam jednak, że czasem wydaje się być lekko chłodny.

Ma bardzo fajną konsystencję i świetne krycie - na paznokciach widzicie 2 warstwy. Jeśli chodzi o trwałość, to jak na hybrydę przystało prędzej zacznie mnie denerwować odrost niż pojawi się jakiekolwiek odprysk. ;)

Instrukcję wykonywania, zdobienia i zdejmowania lakieru hybrydowego znajdziecie tutaj. Było to dość dawno i zdjęcia zdobienia tam zamieszczone pozostawiają wiele do życzenia, ale treść jest aktualna. ;P Dajcie znać czy powinnam stworzyć nową wersje tego posta. :)

Kocie płytki z tego zdobienia są cudowne! Najbardziej podoba mi się hehe, te kociaki są takie urocze. ♥ Kot z kciuka pochodzi z płytki BP-59, idealnie wpasował się w klimat zdobienia. :D

Co ciekawe, te paznokcie zrobiły w moim otoczeniu furorę! Na praktykach przekazałam adres swojego bloga wielu zachwyconym dziewczynom, nawet sprzedawczyni w Hebe poprosiła mnie o namiary bo też takie chce. :D Bardziej skomplkowane i wymyślne paznokcie raczej nie wzbudzają takie zainteresowania jak te jednak proste, delikatne kociaki. ;)
Ciekawa jestem jak Wam się spodoba to zdobienie. :)

Użyłam:
- bazy Semilac
- beżowej hybrydy Semilac 135 Frappe 
- czarnego lakieru do stempli B. Loves Plates BLP01 B. a Dark Knight ♥
- płytki Born Pretty Store BP-59
- płytki hehe 021
- topu Semilac

Na ustach mam piękną konturówkę Golden Rose Dream Lips 505. Kojarzycie może szminkę w podobnym kolorze, najlepiej również matową? Jakoś nie trafiłam nigdy. ;)









Jeśli spodobało Wam się coś ze sklepu LadyQueen użyjcie mojego kodu (CRLC15), a dostaniecie aż 15% zniżki na zakupy. ^^
Warto skorzystać, bo jeśli użyje go 10 osób to na blogu będzie konkurs pełen nagród od LadyQueen. :) ♥


Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
22

Pastelowa syrenka


Ależ dawno mnie tu nie było! Ponad tydzień... Przepraszam, codziennie mam praktyki, rzadko od razu po nich trafiam do domu, i zazwyczaj komputer mogłabym otworzyć ok 23 i wolę po prostu położyć się spać... ;) Ale jest weekend, akurat jestem w domu więc... czas na nowy post! :D
Trochę czasu nad tym zdobieniem spędziłam i bardzo mi się podobało. ♥

Stemplowe naklejki już pojawiły się nie raz na moim blogu - nie ukrywam, że pokochałam tą metodę. :D Można nią uzyskać niesamowite efekty, a kolorowanie małych obrazków na folii bardzo mnie relaksuje. :) Więcej o tym jak robię takie naklejki możecie przeczytać tutaj.

Najpierw chciałam zrobić naklejki na każdym paznokciu, ale tak bardzo lubię ten lakier bazowy że nie mogłam go tak zasłaniać... :D To mój absolutnie ukochany fioletowy lakier, ma cudowny kolor i świetną jakość. Kryje przy dwóch cienkich warstwach, nie smuży, długo się trzyma. Miodzio. ;)

Użyłam łuskowatego wzoru z płytki hehe którą dostałam jakiś czas temu od LadyQueen. Jej recenzje możecie znaleźć tutaj, łącznie z poprzednim zdobieniem z jej użyciem. ^^

Użyłam:
- fioletowego Essie lilacism (2 warstwy)
- różowego Orly Cotton Candy
- żółtego Golden Rose Color Expert 44
- niebieskiego Golden Rose Color Expert 56
- czarnego lakieru do stempli B. Loves Plates BLP01 B. a Dark Knight
- topu Mariza shiny top coat (do naklejek)
- płytki hehe 005 (do kupienia tutaj)






Przy okazji robienia zdjęć zrobiłam sobie makijaż pasujący do paznokci, pełen delikatnych fioletów - nie spodziewałam się, że takie kolory mi się spodobają. :) Muszę ich częściej używać. A tak właściwie to nie wiedziałam, że robienie zdjęć makijażu jest takie trudne. ;P Macie może jakieś rady na to? :)


Jeśli spodobało Wam się coś ze sklepu LadyQueen użyjcie mojego kodu (CRLC15), a dostaniecie aż 15% zniżki na zakupy. ^^



Zapraszam na mojego fanpaga :)


 photo podpis.png
7
Back to Top